źródło: AFP
autor: Pedro Armestre
Liberalizm uprawiany przez Tuska infekuje państwo bezradnością
Największą, najstaranniej ukrywaną tajemnicą – i to bez różnicy, czy będziemy mówili o czasach panowania Edypa czy o współczesności – jest zawsze bezradność władzy.
Jak wiadomo, Edyp został wynajęty przez Teban, aby uwolnić miasto od złej klątwy, niestety, poniewczasie okazało się, że to on był przyczyną wszelkich nieszczęść i kataklizmów, jakie spadły na obywateli. Ta metafora doskonale pasuje do Donalda Tuska i jego rządu – w czasach kryzysu systemowego ta forma liberalizmu, w którą premier wierzy, nie jest rozwiązaniem, ale fundamentalną częścią problemu. Chodzi bowiem o lawinowo narastającą nierównowagę między rynkiem a państwem, konsumentami a obywatelami, pęczniejącym w spekulacyjne bańki kapitałem a strukturalnie kurczącym się obszarem pracy. Liberalizm, jaki uprawia Tusk, infekuje państwo bezradnością, lękiem przed zdecydowanymi działaniami, zachwytem, że z kranu płynie ciepła woda, podczas gdy w Europie i w świecie toczy się spór o ustalenie całkowicie nowych reguł gry z rynkiem. Przykładem może być pozew rządu USA przeciwko agencji ratingowej, której entuzjastyczne oceny przyczyniły się do finansowego kryzysu. Albo konflikt o podatek od transakcji finansowych, który dzieli unijne elity bardziej niż cokolwiek innego. I kolejne sądowe wyroki w sprawie nielegalnego fałszowania stawki Libor, sięgające już ponad 2 mld euro kar wymierzonych znanym bankom. Ale najbardziej jaskrawym przykładem tego, jak demokratyczne państwa ruszyły na wojnę z rynkiem, jest gwałtowna rezygnacja z fikcji niezależności centralnych banków... W tym Europejskiego Banku Centralnego, który łamie własne zasady, aby wspomóc konkretne państwa strefy euro w walce ze spekulantami.
Wojna demokracji z rynkiem
Państwa na wojnę z rynkiem ruszyły z konieczności, kiedy splajtowały obietnice neoliberalnych ideologów, że rynek, jeżeli mu się na to pozwoli, zdejmie z demoliberalnych państw wszelkie problemy i kłopoty. W praktyce okazało się, że jest inaczej. Deregulowany rynek, szczególnie w obszarze transakcji finansowych, okazał się jak Golem – zbyt wielki, aby upaść i nie zniszczyć wszystkiego na swojej drodze upadku, a jednocześnie, po katastrofie z kredytowaniem nieruchomości bez pomysłu, jak z odpowiednim zyskiem inwestować rosnące z dnia na dzień nadwyżki finansowe. To dlatego nie ruszają ani inwestycje, ani nowe miejsca pracy. Według analityków ilość pustego pieniądza w połączeniu z długiem publicznym i prywatnym przekracza statystycznie normy z dnia, kiedy zaczął się wielki kryzys. Tym razem recesja i strukturalne bezrobocie wyprzedziły krach na giełdzie tylko dlatego, że państwa ratują banki, zanim dojdzie do najgorszego. Czyniąc tak, budują jednak inny gigantyczny problem – ograbiają z oszczędności i szans rozwoju klasę średnią. Dług publiczny nakładany jest na kolejne, jeszcze nieistniejące pokolenia, podczas gdy tu i teraz rozwierają się nożyce nierówności. Majątek, jaki jest w prywatnych rękach górnego 1 proc. społeczeństw, oscyluje między 50 a 70 proc. całej wartości zgromadzonej przez demokratyczne narody. Ta piramida stoi na swoim czubku i każdy wie, że gwarantuje to jej szybki i bolesny upadek.
Konflikt jest nieuchronny
Do tej pory przed wybuchem chroniła nas ilościowa ekspansja klasy średniej, to ona stabilizowała demoliberalny system i buforowała go przed nadmiernymi napięciami i awariami. Była jak wielki lejek – od dołu kusiła wszystkich szansą na awans, od góry pozwalała wybrańcom przedostać się w świat oligarchów. Badania są jednak bezlitosne – od lat 70. czubek lejka się wydłuża, podczas gdy jego szeroki spód się spłaszcza. Klasa średnia stoi w miejscu, ale co gorsza, nie jest w stanie zagwarantować własnym dzieciom reprodukcji dotychczasowego statusu. Dopóki wierzyliśmy w mit, że nie radzą sobie tylko nieudacznicy, wszystko było w porządku. Teraz w Hiszpanii się okazało, że nie radzi sobie całe pokolenie, co drugie nasze dziecko jest bez pracy i szansy, że to się szybko zmieni. To nie jest bezrobocie marginesów, ale samego centrum systemu. Jego serce i krew, bez których istnieć nie może. Jak pisał w poprzednim numerze Maciej Gierej – system zamknął ścieżki kariery i awansu, broniąc z całej mocy status quo. Nie chodzi więc o same rosnące nierówności, czyli o grupy tradycyjnie wykluczone i zmarginalizowane, ale o wykluczenie z sukcesu tych, którym obiecano, że jeżeli spełnią pewne minimum (np. wykształcenie), to rynek zaoferuje im takie same atrakcje jak ich rodzicom. Teraz słyszą o braku możliwości rozwoju, o szklanym suficie, o gigantycznym murze, którym odgradza się od nich wyższa klasa średnia, która korzysta z rosnącej spekulacyjnej bańki finansowej i tak jak w Grecji przerzuca tezauryzowane środki, wykupując nieruchomości w centrum Londynu. Lub jak Gerard Depardieu uciekający z majątkiem pod opiekę Putina.
Ten mur to nowa jakość w demoliberalnym systemie i im wyraźniej zacznie oddzielać górne kilka procent establishmentu od całego społeczeństwa, tym pewniejsza reakcja masy wykluczonych. Dopiero stan wykluczenia z sukcesu w połączeniu z arogancją świata luksusu tworzy tradycyjną mieszankę wybuchową. Przypomina to reakcję chemiczną, której nikt już nie potrafi zatrzymać.
Konflikt jest autentyczny, nikt go nie wymyślił, nie ma żadnego spisku, a struktury społeczne nie kłamią i nie manipulują, one ustalają się w ciągłym ruchu i czasami – jak płyty tektoniczne na uskoku – zaczynają o siebie trzeć z zadziwiającą mocą. Efektem jest powszechne zniszczenie. Struktury społeczne „dzieją się" prawdziwie, zazwyczaj toczą swój los raczej nieświadomie i nawet jeżeli biorą udział w mocnym konflikcie, to dopiero jego ujawnienie, nazwanie jest koniecznym warunkiem skoku z krainy konieczności w świat wolności.
Status quo bronią konkretni ludzie, instytucje, grupy interesów, lobbyści, spekulanci i grabieżcy. Wystarczy sprawdzić krok po kroku, kto konsekwentnie od Okrągłego Stołu krzyczy, że nic nie należy zmieniać. Nic i nikogo. Kto bał się pierwszych demokratycznych wyborów prezydenckich i parlamentarnych, wołając, że pacta sunt servanda. Kto do dziś twierdzi, że nie było żadnych spółek nomenklaturowych, prywatyzacyjnych przekrętów, układów i zmów drogowych, a Rywin, kiedy odwiedzał Michnika, opowiadał mu tylko smaczną krotochwilę. W indeksie łatwo będzie odnaleźć te same nazwiska polityków, publicystów, autorytetów, niezmiennie udowadniających, że system jest najlepszy z możliwych, a każdy, kto pragnie jego zmiany, to łajdak i faszysta. Kto wspierał wszystkie rządy poza tymi dwoma, wiadomo jakimi... Równie łatwo można sprawdzić, kto na obronie status quo korzystał. Establishment III RP nie ukrywa się w żadnych piwnicach, odwrotnie, lubi błyszczeć we fleszach i telewizyjnych reflektorach, wynajmuje za sute napiwki swoje „autorytety" i ekspertów gotowych wszystko poświadczyć.
I ma do tego prawo. Takie są demoliberalne reguły gry, nikt nie może zabronić sprowadzać do Chelsea piłkarzy za setki milionów euro, podczas gdy ci biedniejsi muszą się zadowolić znacznie tańszymi. Dopóki jednak ci inni także mają szansę na zwycięstwo, nikt nie kwestionuje status quo. Wystarczy jednak, że ktoś zmonopolizuje sukces w Premier League, a cały system zawali się jak domek z kart.
Wszystko się więc zmienia, kiedy establishment blokuje konieczne zmiany i reformy, ponieważ mogą mu zagrażać. Kiedy zwalcza jednostki, radzi sobie bez problemu, ale kiedy będzie musiał się zmierzyć ze zrewoltowanymi strukturami społecznymi, jego szanse maleją do zera. Staje się wtedy jedną ze stron konfliktu strukturalnego, w którym racje przestają się rozkładać symetrycznie, a pierwszą ofiarą wojny zawsze padają stare reguły gry.
Wszystko też się zmienia, kiedy ta druga strona domagająca się reform jest wykluczana, marginalizowana, uznawana za antysystemową. To również oznacza radykalną zmianę demokratycznych reguł gry, a system z wewnątrzsterownego, czyli reformującego się samodzielnie, przemienia się w system zewnątrzsterowny, to znaczy wymagający interwencji spoza tradycyjnych instytucji dbających o dostosowanie i poprawę status quo. Do takiej sytuacji doprowadzili wspierani przez liberałów postkomuniści na Węgrzech, nie tylko fundując krajowi gospodarczą katastrofę, lecz także doprowadzając do społecznego buntu i własnej anihilacji politycznej. W podobną stronę zmierza kilka państw strefy euro i można tylko obstawiać, gdzie wcześniej dojdzie do wybuchu – w Portugalii, Grecji czy Hiszpanii. Wszędzie tam zagrożona jest cała klasa polityczna.
Władza, która nic nie wie
System próbuje się przedstawiać jako bezosobowe reguły gry, podczas gdy wszystko dzieje się wśród konkretnych ludzi i grup społecznych, w gęstej sieci wzajemnych relacji, gdzie jednych się nagradza, czyni zwycięzcami, a innych stygmatyzuje przegraną, opisując jako ofiary tej systemowej gry. W ten właśnie sposób nadal opisuje się przeciwników rządu Tuska – jako pokrzywdzonych przez system, bezradnych, pozbawionych umiejętności osiągania sukcesu, gorszych i skazanych na klęskę. Kiedy jednak się okaże, że ten opis pasuje do większości klasy średniej, będzie już za późno na korektę tej metodologii neutralizowania zagrożenia. Ten podział ma charakter klasowy, ale w innym, niemarksistowskim sensie. Tym razem nie chodzi bowiem o własność środków produkcji, które migrują wraz z kapitałem, ale o użyteczność i używalność. O to, jakie grupy społeczne system potrafi skutecznie zagospodarować. To on wszak dysponuje pulą na uczestnictwo w sukcesach i pulą dla przegranych i grzęznących w kłopotach. Kiedy więc ta pierwsza maleje, a ta druga dramatycznie rośnie, pojawia się nieodparte przekonanie, że ci pierwsi są wrogami tych drugich. W takich chwilach demoliberalna machina musi kogoś rzucić na pożarcie, aby zaspokoić słuszne społecznie oczekiwania.
Władza z samej swej istoty musi panować nad rzeczywistością, choć w każdym ze znanych systemów inaczej określa się zakres rzeczywistości, którą władza pragnie lub musi kształtować. Władzy powierzamy kierownicę wielkiego pojazdu, w którym wszyscy siedzimy, wierząc, że pewnie i bezpiecznie dowiezie nas do wyznaczonego punktu. Niestety, po drodze czekają na nas różne drogowe niebezpieczeństwa, mniejsze lub poważniejsze, a czasami nawet katastrofy.
O dwóch najczęściej zapominamy. Kiedy władza jest nadsterowna i sądząc, że wszystko może, potrafi doprowadzić do sytuacji, kiedy tył pojazdu wyprzedza jego przód, czyli traci nad nim całkowicie kontrolę. Inaczej się zachowuje, kierowca kiedy z lęku przed śmiałym manewrem doprowadza do podsterowności i pojazd wyrzuca z jezdni na zwykłym łuku. Nie ma drogi bez zakrętów, a władzy, która nie potrafi ich pokonać, nie powinniśmy powierzać kierownicy.
I nieważne, czy czyni tak z obawy przed własną niekompetencją, ze strachu przed skutkami koniecznego manewru czy z brawury.
Władza nie zawsze mówi o tym, co wie, w wyjątkowych sytuacjach z powodu poufnej, a nawet tajnej natury podjętych przedsięwzięć, ale nigdy, przenigdy nie mówi o tym, czego nie wie. Premiera, który oznajmiałby obywatelom, że nie wie, co ma robić, jego właśni poplecznicy wsadziliby w kaftan bezpieczeństwa i natychmiast wymienili na innego. To dlatego do sztuk władzy należy udawanie, że pewne sprawy, tematy, zagrożenia po prostu nie istnieją. Dzisiaj władza nie ma pojęcia, co się będzie działo z Unią Europejską; kiedy powinniśmy zająć się euro; ba, nie wie nawet, kiedy i jaki budżet spójności wreszcie do nas trafi ani na co ma zamiar przeznaczyć te środki. Dlatego o tym milczy, choć dla przyszłości Polski trudno o ważniejsze kwestie. Rząd nie wie, ponieważ dobrowolnie uzależnił swój i nasz los od decyzji, które podejmie ktoś inny. Rząd nie wie, jak mordercze dla europejskiej gospodarki i Polski będą skutki rosnącej na skutek interwencji Europejskiego Banku Centralnego nowej bańki spekulacyjnej, i na wszelki wypadek chowa głowę głęboko w piasek. Rząd nie wie nawet, z jaką recesją będzie musiał się zmierzyć, więc na wszelki wypadek udaje, że w ogóle jej nie będzie. Wszyscy o niej wiedzą, ale widocznie boją się spytać. Podobnie jak w kwestii strukturalnego bezrobocia ludzi młodych.... Zakres tego, czego Tusk nie wie, powiększa się zatrważająco, odkąd przestał panować nawet nad własnym zapleczem parlamentarnym.
W tej wyliczance nie problemy są najważniejsze, ale fakt, że nikt nie jest w stanie zmusić władzy, aby przerwała stan kontemplacji i milczenia. Premier zachowuje się jak hinduski fakir, który swobodnie komunikuje się z zaświatami, a wszyscy wokół chodzą na paluszkach, aby tylko go nie zdenerwować, bo a nuż jakiś gwóźdź wbije się w jego dupę. A skaleczony będzie bardzo zły. Jego ministrowie też albo błogo milczą, albo opowiadają jakieś dyrdymały – minister od kultury potrafi prowadzić pociągi, a minister od pociągów nawet samego siebie nie prowadzi.
Nie ma drogi bez zakrętów, a władzy, która nie potrafi ich pokonać, nie powinniśmy powierzać kierownicy
To jest najgłębiej ukrywana natura istniejącego systemu władzy – bezradność połączona z umiejętnością ukrywania prawdy o niej. W tym układzie niebagatelną rolę odgrywają media, które nie potrafią wydusić z władzy jakiejkolwiek odpowiedzi w żadnej ważnej kwestii.
A ponieważ na głównej scenie, gdzie odgrywany jest dramat, najważniejsi aktorzy milczą, na innych scenach trwa festiwal kabaretów, błazenad, happeningów i ustalania, czy pewna pani aby na pewno nie jest panem. W ten sposób kamufluje się naturę konfliktu, przekonuje, że sprzeczne interesy w ogóle nie istnieją. Prawdę zastępuje się iluzją, a liberalne media stają się w ten sposób pierwszą linią frontu obrony władzy. To one, być może bezwiednie, dla wielu są synonimem złej, bezradnej, kłamliwej władzy; instytucjami wykluczenia i represji, kiedy piętnują, stygmatyzują i zakazują; prefiguracją destrukcyjnego systemu. Są Bastylią, w której więzi się rosnącą społeczną energię niezadowolenia, strachu, braku nadziei.
Rewolucje nie wybuchają na rozkaz
Drepczący bezradnie pod Bastylią tłum nie miał żadnego interesu w tym, aby uwolnić czterech fałszerzy, dwóch szaleńców i jednego zboczeńca. Kompletny absurd. W twierdzy aktualnie nie było żadnych więźniów politycznych, więc całą rewolucyjną ideologię dorabiano na gwałt już po symbolicznych scenach jej zdobycia. Wszyscy byli zdumieni, że ten akt był tak prosty i tak łatwy, bo przecież Bastylia była symbolem nieobalalnej władzy. Systemu, którego nie można zmienić i który będzie trwał po wsze czasy. Na każdą sugestię, że tak dalej być nie może, ówczesne autorytety odpowiadały – nie ma żadnej realnej alternatywy. Otóż tłum pod Bastylią w ogóle nie pytał o alternatywy, nie dociekał, co będzie potem, nie miał żadnego planu, miał tylko jedno – wroga! Miał też wolę i determinację, aby wroga dopaść i zmasakrować. Pierwsza lekcja rewolucji brzmi więc następująco – bunt nie jest stanem skupienia tłumu w jakiejś dowolnej przestrzeni, jest stanem świadomości wroga. Psuja, który przeszkadza, stoi na drodze, kogo trzeba usunąć. Jak i kiedy, to pytania wtórne, podobnie zresztą jest z kwestią: a co my z tego będziemy mieć. Zapomniana prawda rewolucji jest taka, że zdobycie Bastylii nic nikomu nie dało, wewnątrz nie było co zrabować ani zawłaszczyć. Rewolucyjny akt w sensie realnym był całkowicie pusty. O tym zaś, kto się wzbogacił na kamiennych blokach fortecy, historia milczy.
Rewolucyjny sens dopisano więc dopiero później, kiedy okazało się, że kluczem do zrozumienia wydarzeń z 14 lipca jest zakazane w dotychczasowej debacie jedno słowo – przemoc. Oto tłum wyzwolił z siebie moc niszczenia wrogów, a ideolodzy szybko zrozumieli, że jednorazowy akt buntu należy zamienić w nowy system, czyli w instytucjonalizację przemocy. Tak narodziła się alternatywa dla istniejącego systemu, a przemoc w imieniu króla zastąpiono przemocą w imieniu Republiki i ludu. Od tamtej pory mur i jego zburzenie nieodmiennie kojarzone są tylko w jeden, ten sam sposób.